Mój pierwszy wpis na blogu, wow. Na mojej własnej stronie internetowej! Z moim logo!
Wiem, wiem, powinnam teraz pewnie napisać coś bardziej pod seo, coś o coachingu albo o kursie dla liderów. Kaloryczny, edukacyjny tekst. Klikalny.
Ale to mój blog! I po to sobie wszystko przeorganizowałam, żeby móc pisać to, co chcę. Pierwszy wpis na blogu zdarza się tylko raz, dlatego sory gregory, ten tekst będzie o podziwie i o tym kontrowersyjnym, czyli podziwie wobec siebie.
Jak to się zaczęło?
1,5 roku temu byłam w czarnej dupie: z długami w firmie, niejasną diagnozą, sprawą w sądzie przeciwko zusowi, wypaleniem zawodowym i codziennym bólem żołądka na myśl o odpowiedzialności za innych ludzi i braku rozdzielności majątkowej z mężem. Wróciłam po roku “urlopu” macierzyńskiego do pracy - i równie dobrze mogłam nie wracać, bo wszystko “działało beze mnie”.
Ale była też całkiem spora grupa osób, które czekały na ten powrót. Wśród nich tacy, którzy chcieli żebym zrobiła to, a potem tamto, no i może jeszcze tamto! Inni chcieli odwrotnych rzeczy, a jeszcze inni wszystkich naraz i to szybko. Zysk! Nie, poduszka finansowa! Większy zespół! Nie, zwalniajmy! Demokracja! Nie, autorytarne decyzje! Jezu, oszaleć można od tego. I w sumie chyba byłam blisko.
Podjęłam próbę, chciałam ostatni raz spróbować zrobić tę firmę po swojemu - na moich zasadach, moich wartościach. Przygotowywałam się do tego kilka tygodni, rozpisywałam plan, skonstruowałam wizję, zdefiniowałam misję, rozdzieliłam role i odpowiedzialności. Potem zwołałam zebranie, zrobiłam expose i… dupa. Tak to pamiętam, choć ta pierwsza pamięć nie jest sprawiedliwa, bo przecież były też głosy wspierające. Ciągle słyszę to zdanie: Myślisz, że przeczytałaś jedną książkę i będziesz teraz nas uczyć turkusu?
Wtedy nie brałam tego do siebie - ot, feedback. Były przecież i głosy bliskie moim wartościom, stojące za mną ramię w ramię (są w moim życiu do dziś). Razem byliśmy chyba dość przekonujący, bo finalnie dostałam niechętne zielone światło na to robienie po swojemu. Zaczęłam stawiać pierwsze kroki w nowej rzeczywistości, realizować plan, samochód ruszył z miejsca.
Ale szybko brakło mi paliwa.
Jak to się skończyło?
Kiedy ustalisz już swoje wartości i zrozumiesz na czym polega realizowanie ich w codziennym życiu, to zaczynasz widzieć zgrzyty. Wartości nie da się “odpamiętać”.
Kiedy poczułam jak to jest pracować w zgodzie ze sobą, czuć się przyzwoicie, nie mieć ukrytych celów i komunikować się wprost - nie mogłam już inaczej.
Brakło mi paliwa, bo nie wierzyłam, że w tym miejscu, w tym czasie i w tych okolicznościach przyrody dam radę coś zmienić. Przestało mi się chcieć. Czułam, że nie podołam, że nia ma we mnie już tej siły, po prostu mi się skończyła. Że nie jestem po to, by zadowalać innych, tylko siebie.
Ale o co cho z tym podziwem?
Zadałam sobie kilka pytań, wpisałam je do excela:
Co musiałoby się zmienić, żebym chciała tu zostać?
Jak wygląda moje wymarzone miejsce pracy? Co tam robię? Na czym zarabiam kasę?
Jakie są teraz moje priorytety?
I przez dwa dni pisałam odpowiedzi. Wstydząc się swoich myśli i walcząc z “a co oni na to powiedzą”, “co sobie o mnie pomyślą”? Nie wierząc w to, co mi w tych odpowiedziach wychodzi, ale pisząc wszystko jak leci, bez cenzurowania.
To mnie fizycznie bolało. To było jak oczyszczenie się po długiej walce, poukładanie na półkach rozrzuconych rzeczy, ale też podniesienie wreszcie szkła, po którym chodziłam.
Czuję podziw do siebie za każdą część tej historii: za powrót do pracy, za przyglądanie się temu powrotowi, za próbę zrobienia firmy po swojemu (z dzisiejszej perspektywy dość naiwną, ale wciąż dość realną), za wytrzymanie czyichś opinii (już nie nazywam ich feedbackiem), a potem za nie wytrzymanie własnej presji, czyichś niewypowiedzianych oczekiwań i zderzenie się z myślą, że nie jestem żadnym rekinem (rekinką?) biznesu. Że jeśli będę musiała wybierać między umową o pracę dla pracowników a zyskiem, to zawsze wybiorę to pierwsze. A do tego uważam, że jeśli firma stoi przed takim wyborem to coś jest grubo nie tak. I nie chcę się więcej tego wstydzić.
I czuję podziw za to, co zrobiłam później: za przeorganizowanie swojego życia.
To tu zaczęła się droga do mojego własnego logo i pierwszego wpisu na blogu. I to jest już kolejna historia do opowiedzenia.